Najlepsze przygody rodzą się szybko i spontanicznie. Tak było i tym razem, gdy Paweł między kolejnymi kęsami burgera rzucił mimochodem luźną myśl o wybraniu się na kołach w trasę z Zielonej Góry do Warszawy. Wystarczył ułamek sekundy, żeby myśl o tym wyjeździe na stałe zakiełkowała w głowie Damiana, Dawida i mojej.
Filmy umieszczone w tym poście pochodzą z mojego kanału Monocyklem, do subskrybowania którego gorąco zachęcam 🙂
Założenie było proste – zrobić na kołach trasę ~450 km z Zielonej Góry do Warszawy w możliwie jak najkrótszym czasie.
Planowaliśmy jechać non stop, robiąc przerwy wyłącznie na ładowanie kół – bez żadnych zbędnych postojów na rozprostowanie nóg, pogadanie przez telefon czy innych form marnowania czasu. W czasie drogi mieliśmy być tylko w dwóch stanach – albo jadąc na kołach, albo ładując koła 😉 Ruszaliśmy z Zielonej w środę o godzinie 19 i chcieliśmy dotrzeć do celu w czwartek w okolicach godziny 21-23.
W praktyce udało się nam osiągnąć cel niemal bez wyjątków. W czasie drogi zatrzymaliśmy się zaledwie kilka razy z mniej lub bardziej ważnych powodów.
Część zdjęć opublikowanych w tym poście mogliście już zobaczyć w moim profilu na Instagramie, ale część z nich to niepublikowane wcześniej świeżynki 🙂
Ale po kolei…
Spis treści
Przygotowania do trasy
Kilka kolejnych tygodni zleciało na planowanie trasy przejazdu, kompletowaniu ekwipunku i ogólne przygotowywania do wyjazdu.
Kochani, usiądźcie proszę
Miałem świadomość, że na tak długiej trasie kluczową kwestią będzie możliwość siadania w czasie jazdy, aby dać trochę odpocząć nogom. Naszym założeniem było dotarcie do Warszawy bez ŻADNYCH zbędnych postojów, więc wiedziałem że albo nauczę się siadać na kole w czasie jazdy, albo będzie ciężko…
Do siadania na kole przymierzałem się już rok temu, ale chyba nie miałem wtedy dostatecznej motywacji, aby ten temat ogarnąć. Teraz nie było wyjścia – trzeba było spiąć poślady i nauczyć się tego raz a porządnie. Czas do wyjazdu jednak uciekał nieubłaganie przez palce i zanim skompletowałem siodełko i zaprojektowałem do niego mocowanie, zostały zaledwie dwa dni na naukę siadania.
O ile początkowo szło mi nie najgorzej, o tyle po wrzuceniu na plecy ciężkiego plecaka było mi już o wiele trudniej zarówno siadać, jak i stabilnie jechać na siedząco. Gdy pozostała część naszej ekipy już spała i wypoczywała ja w ostatnią noc przed wyjazdem jeszcze jeździłem i ćwiczyłem siadanie 😉
Emocje i adrenalina
Im szybciej zbliżał się dzień wyjazdu, tym bardziej narastały emocje i buzowała we krwi adrenalina, która nie pozwalała zasnąć i dobrze wypocząć przed drogą. Trochę się obawiałem, że przez ciągłe niedosypianie przez ostatnich kilka dni, w trasie pokona mnie najzwyklejsze ludzkie zmęczenie.
Za każdym razem gdy zerkałem na mapę z zaplanowaną trasę, w mojej głowie krzyczała myśl „wyśpij się, bo nie dasz rady!”…
Było jednak zupełnie inaczej – ta sama adrenalina, która nie dawała nam się wyspać w domu przed wyjazdem, trzymała nas na nogach i nakręcała przez cały czas wyjazdu 😉
Ekwipunek
Najtrudniejszą kwestią było kompletowanie ekwipunku. Ja, Dawid i Paweł część rzeczy (potrzebnych dopiero w Warszawie, jak piżamy, szczoteczki do zębów, itp.) wrzuciliśmy do auta Irenki, która jechała do Wawy samochodem, ale całą resztę ekwipunku musieliśmy spakować do plecaków. Damian swój plecak z rzeczami nadał do Paczkomatu znajdującego się zaraz przy naszym hotelu w Wawie.
Nie była to prosta sprawa, ponieważ każdy dodatkowy kilogram stanowił spore obciążenie dla pleców.
Na pewno musieliśmy mieć ze sobą:
- ciuchy na ciepły dzień i zimną noc,
- ładowarki do kół (2-2,5 kg),
- rozgałęźniki na wypadek małej ilości gniazdek,
- powerbanki do ładowania telefonów w czasie jazdy (ja dwa duże powerbanki wsadziłem do małej torebki przyczepionej do koła),
- ładowarki USB (lub powerbanki) do ładowania wszystkich naszych gadżetów, jak dodatkowe lampki, interkomy, kamerki, itp. oraz komplet kabli USB do ładowania tego wszystkiego,
- podstawową apteczkę i leki przeciwbólowe,
- latarki oraz zapas ogniw do nich (w praktyce latarki okazały się zbędne – lampy w naszych kołach spokojnie wystarczyły do jazdy z prędkością ~35 km/h nawet w kompletnych ciemnościach),
Ciężka logistyka ładowania…
Największym problemem spędzającym nam sen z powiek było samo ładowanie kół. Gdy robi się takie trasy samemu, to problemu w zasadzie nie ma, ale było nas czterech, a każdy z nas miał szybkie ładowarki pobierające z sieci około 1500W. To tak, jak byście próbowali odpalić jednocześnie cztery czajniki elektryczne lub cztery suszarki do włosów.
Wiedzieliśmy, że standardowe zabezpieczenia tego nie wytrzymają, dlatego staraliśmy się szukać punktów ładowania, w których będziemy mieli możliwość wpiąć po dwa koła w różne obwody – np. na stacji paliw dla koła wpięte przy stolikach, a dla w WC (w kibelkach są osobne obwody z osobnymi zabezpieczeniami). Ale nie byliśmy w stanie sprawdzić, czy na każdej wytypowanej stacji będą gniazdka w WC, więc rozważaliśmy również wariant, że będziemy musieli się podzielić i podjechać na dwie różne stacje. W każdej miejscowości przeznaczonej na ładowanie mieliśmy wytypowanych po kilka stacji paliw, więc zawsze jakieś wyjście awaryjne było. Niemniej – nikt z nas nie chciał zobaczyć gasnącego na stacji światła po wpięciu ładowarki 😉
A dlaczego typowaliśmy do ładowania tylko stacje paliw? Przypomnę, że część trasy jechaliśmy w nocy, a część w dzień wolny od pracy (święto), więc stacje paliw były w zasadzie jedynymi pewnymi miejscówkami. W każdy inny dzień moglibyśmy rozważać różne przydrożne restauracje, mechaników samochodowych, itp.
Relacja z trasy
Gotowi? Do startu… START!
W drogę ruszyliśmy w środę o godzinie 19. Dlaczego akurat tak? Nockę na kołach chcieliśmy zaliczyć na samym początku – póki byliśmy względnie rześcy i wypoczęci. Wiedzieliśmy, że z każdą kolejną godziną będzie tylko ciężej, dlatego końcówkę trasy chcieliśmy jechać już w dzień, bo gdy jest widno zdecydowanie łatwiej jest walczyć ze zmęczeniem.
Przy wyjeździe o godzinie 19 planowaliśmy dotrzeć do Warszawy około godziny 21-23, więc tak akurat, żeby zameldować się w hotelu, umyć, wyspać i od rana móc latać po stolicy z ekipą z Warsaw Street Riders. Wszystko było więc idealnie zaplanowane i przemyślane.
Nie pozostało nic innego, jak odpalić rejestrowanie trasy w EUC.World i ruszyć w drogę!
Kompletny zapis trasy (wraz z wykresami prędkości i innymi statystykami) znajdziecie tutaj: https://euc.world/tour/610809947019256
Nastroje na trasie…
Nastroje dopisywały nam wybitnie. Wszyscy byliśmy mocno nakręceni i podnieceni całą wyprawą. Z resztą – było to też słychać na moich relacjach, które wrzucałem na fejsa w grupie Czterej Pancerni i Syrenka:
Ton mojego głosu mówi chyba sam za siebie – było nam wesoło i w czasie drogi dobrze się bawiliśmy!
Nawet w nocy trzymały się nas jeszcze dobre humory:
Pierwsze ładowanie
Pierwszy punkt ładowania mieliśmy wyznaczony na Orlenie w miejscowości Kościan. Chociaż sama stacja paliw była dosyć mała, to znaleźliśmy gniazdka zarówno przy hokerach na sali, jak i w WC.
Uff. Mogliśmy się podpinać bez większych obaw.
Żeby nie było zbyt różowo – dopadł nas kryzys!
Pierwszy i w sumie jedyny poważny kryzys dopadł nas w okolicach 3-4 nad ranem, gdy zbliżaliśmy się do drugiego punktu ładowania u Michała w Koninie. Nie byliśmy co prawda zmęczeni, ale potwornie przemarzliśmy. Ja w czasie jazdy telepałem się już z zimna, a Damianowi tak mocno zmarzły stopy, że ratował się zakładając na skarpetki foliowe worki, aby zminimalizować utratę ciepła spowodowaną zimnym wiatrem.
Na duchu podtrzymywało nas tylko to, że powoli zaczynało już świtać, a do Konina został nam już tylko kawałek drogi.
W zasadzie już przed samym Koninie pojawił się jeszcze jeden problem – Pawłowi zaczęło brakować prądu. Posadziliśmy więc na jego kole najlżejszego z nas – Dawida, aby zwiększyć szanse dojechania do punktu ładowania. Niestety zabrakło dosłownie kilku kilometrów i ostatnie kilka minut Paweł ciągnął Dawida na holu 😉
Ostatecznie udało się dotrzeć do Michała około 5:30 nad ranem, a sam Michał stanął na wysokości zadania i czekał na nas z gorącą herbatą, ciepłymi schabowymi i całym stołem żarcia!
Podczas ładowania kół u Michała mieliśmy pierwszą okazję, żeby zdrzemnąć się 1,5 godzinki przed ruszeniem w dalszą drogę. Był to też czas dla naszych organizmów, żeby się trochę ogrzać.
Po krótkiej drzemce nie pozostało nam nic innego, jak ruszyć w dalszą drogę do Kutna, gdzie mieliśmy zaplanowane kolejne ładowanie.
Na tym odcinku towarzyszył nam Michał.
Jadąc na kołach przejeżdżaliśmy nawet przez Koło 😉
Cała droga do Kutna przebiegła gładko, więc nie mam się co tutaj rozpisywać. Co innego w samym Kutnie…
Cyk i nie ma prądu
Na Orlenie w Kutnie niestety nie było gniazdek w WC, więc wiedzieliśmy że jest ryzyko wywalenia korków. Na szczęście kierownik zmiany był bardzo sympatyczny i żywo zainteresował się naszymi sprzętami i całą wyprawą, dlatego pytając o możliwość ładowania pozwoliłem sobie zapytać wprost czy będzie dużym problemem, gdy wywalimy bezpieczniki. Pan się uśmiechnął i powiedział, że żaden problem.
Uff.
Oczywiście stało się to, czego się obawialiśmy – po wpięciu kilku kół w jeden obwód udało się nam wywalić bezpieczniki. Jak już wspomniałem – w WC gniazdek nie było, więc już chcieliśmy wdrażać plan awaryjny z rozdzielaniem się na dwie stacje, ale pan kierownik pokazał nam przedłużacz zasilający lodówkę z napojami, który był wpięty w innym pomieszczeniu i był zasilany z osobnego obwodu. Podpięliśmy więc dwa koła do tego przedłużacza i udało się nam w spokoju naładować maszyny.
ZMIANA PLANÓW!
Początkowy plan zakładał pokonanie trasy Zielona Góra – Warszawa o długości ~450 km. Ale w czasie drogi rzuciłem pomysł – „Chłopaki, a może dobijemy do okrągłych 500 km?”.
Nie wszyscy podeszli do tego pomysłu entuzjastycznie, ale w końcu zgodnie przyznaliśmy, że głupio by było będąc już tak daleko nie zrobić tylko odrobinę dłuższej trasy i nie dobić na tej wycieczce do pół tysiąca kilometrów.
Wyłapaliśmy akurat gdzieś w komentarzach na fejsie, że Bobi zaprasza nas na kawę i ładowanie do siebie do Brwinowa, więc skorzystaliśmy z zaproszenia, aby móc zrobić dodatkowe ładowanie przed wydłużeniem trasy do 500 km.
Burza na nas wali…
Pech chciał, że plany zmieniliśmy nie tylko my, ale i pogoda postanowiła zmienić swoje przywiewając prosto na nas konkretną burzę, która złapała nas gdy ruszyliśmy od Bobiego w kierunku Warszawy. Było to istne oberwanie chmury – z silnym wiatrem i piorunami (jeden walnął na naszych oczach w pobliski komin). Tymczasowe schronienie znaleźliśmy pod wiaduktem.
Nie zapowiadało się jednak na szybkie przeminięcie burzy, a miejscówka była średnio komfortowa, więc postanowiliśmy się przemieścić na pobliską stację paliw, którą Paweł znalazł na mapie. Była zaledwie 400 metrów od nas, ale zdążyliśmy na tym odcinku przemoczyć wszystkie nasze ciuchy.
Nawet parasolka Damiana niewiele pomogła 😉
Siedząc na stacji dopadła nas chwila zwątpienia. Wiedzieliśmy, że do Syrenki musimy dotrzeć i nie ma innej opcji, ale nie wiedzieliśmy czy damy radę dobić do 500 km. Byliśmy kompletnie mokrzy, co nieco osłabiło nasze morale. Na szczęście łyk gorącej czekolady i burger ze stacji postawiły nas na nogi!
Naszym hymnem tego wieczoru był refren szanty Burza zespołu Perły i Łotry:
🎶 Rwijmy stąd, bo burza na nas wali,
🎶 Łej, Hej, bo burza na nas wali,
🎶 Rwijmy stąd, bo burza na nas wali,
🎶 Burza, niech to wszystko szlag!
Po przeczekaniu burzy ruszyliśmy dalej w stronę stolicy. W mokrych butach, przemoczonych spodniach i mokrych kurtkach… Ale z uśmiechami na twarzy, bo byliśmy już tak blisko!
Witaj Syrenko!
Do Syrenki udało się nam dotrzeć o godzinie 22:52, czyli zmieściliśmy się w zakładanym czasie przyjazdu (mieliśmy przecież dodatkowe ładowanie u Bobiego i przymusowy postój w czasie burzy).
Jak możecie się domyślić patrząc na powyższe zdjęcie – pod Syrenką czekał na nas komitet powitalny z WSR, za co serdecznie dziękujemy! Razem z nimi polataliśmy jeszcze ponad godzinę po stolicy, żeby dobić do 500 km.
W czasie tego dodatkowego latania po Warszawie zaczęliśmy odczuwać narastające nas zmęczenie. O ile wcześniej żyliśmy tylko jedną myślą – „dojechać do Syrenki!”, tak od razu po zameldowaniu się pod Syrenką emocje zaczęły opadać, a nas ogarniało coraz większe zmęczenie (którego wcześniej w ogóle nie czuliśmy przez całą drogę).
Cel udało się zrealizować około 1 w nocy. Zrobienie 510 km na kole zajęło nam ~30 godzin, z czego ~17 godzin to była sama jazda (a reszta to głównie ładowanie i wymuszony postój w czasie burzy).
Spać!
Po zameldowaniu się w hotelu podpięliśmy wszystkie sprzęty do ładowania, wzięliśmy szybki prysznic i zasnęliśmy jak niemowlaki…
Ja to w sumie prawie zasnąłem jeszcze przed prysznicem 😉
Przeżyjmy to jeszcze raz! Film z wyprawy!
Na deser wrzucam nagranie z kamery na moim kasku 😀 Nie licząc krótkich fragmentów, w których zapomniałem włączyć kamery (oraz w czasie burzy, bo wtedy schowałem kamerę do kasku), jest to niemal pełne nagranie całego przejazdu. Ponad 13 godzin filmu (na YT wrzuciłem wersję przyspieszoną 4x).
Wstaje nowy dzień!
Kolejne dwa dni zleciały nam na intensywnym eksplorowaniu Warszawy i okolic pod przewodnictwem ziomków z WSR. Przez te dwa dni zrobiliśmy po stolicy (i okolicach) kolejne ~250 km.
Ta część naszej wycieczki chyba mało kogo będzie już interesowała, więc ograniczę się do stwierdzenia, że było to latanie od rana do nocy z przerwami na żarcie burgerów i kebsów 🙈
I Oficjalny Zlot Shermanów w Polsce
W moim podsumowaniu wyjazdu do Warszawy nie mogło zabraknąć wzmianki o I Oficjalnym Zlocie Shermanów, który zorganizowaliśmy tam z okazji naszego przyjazdu 😀
Na zlocie pojawiło się aż 16 Shermanów, z czego trzy to były nowe Shermany Max. Pięknie to wyglądało na żywo!
Z resztą – to nie tylko wyglądało, ale i brzmiało przepięknie! Obejrzyjcie ten krótki film, który nagrałem w czasie wycieczki do Serocka. OGLĄDAJCIE KONIECZNIE Z DŹWIĘKIEM! Im głośniej, tym lepiej!
Swoją relację ze zlotu Shermanów nagrał również Adam Malicki z kanału WrongWay:
I skoro już jesteśmy przy relacjach, to zachęcam również do obejrzenia filmu Damiana, który stanowi kompilację jego relacji wrzucanych na Instagrama podczas całej wyprawy:
W ramach podsumowania drogi z Zielonej do Warszawy, możecie jeszcze rzucić okiem na wykresy z parametrami mojego koła:
Wykresy możecie też zobaczyć w zapisie mojej trasy na EUC.World.
Powrót do domu… oczywiście na kołach!
Po beztroskim hasaniu po Warszawie przyszedł czas powrotu do domu. Razem z Dawidem musieliśmy się jakoś dostać do Zielonej Góry, ale niestety nie względu na remont torów nie mieliśmy żadnego bezpośredniego połączenia kolejowego. Do wyboru mieliśmy albo przesiadkę z pociągu do autobusu (nie bardzo chciałem wrzucać Shermana do luku bagażowego w autobusie), albo podjechać kawałek pociągiem i ostatnie kilometry dojechać na kołach 😉
Wybór był prosty!
Czas spędzony w pociągu wykorzystaliśmy na doładowanie kół przed czekającym nas ostatnim, 45-kilometrowym etapem tej podróży. Trochę baliśmy się wywalenia korków w pociągu, więc asekuracyjnie podpięliśmy tylko jedną ładowarkę i ładowaliśmy się na zmianę po dwie godzinki.
Na stacji docelowej w Świebodzinie wylądowaliśmy około godziny 2 w nocy. Wypakowaliśmy się z pociągu, założyliśmy ochraniacze oraz kaski i ruszyliśmy w kierunku Zielonej Góry.
Po drodze spotkaliśmy Jezuska i postanowiliśmy jeszcze na szybko nauczyć go latać na kole (skoro chodził po wodzie, to i koło powinien ogarnąć w mgnieniu oka).
Nawet całkiem ładnie mu szło. Elegancko łapał równowagę rękoma, ale ostatecznie odpuścił, bo coś go w krzyżu łamało, więc pojechaliśmy dalej.
Koniec końców do domu dotarłem o 3:40 nad ranem.
Ten ostatni odcinek pokonany na kołach był dla nas takim symbolicznym zwieńczeniem całej wyprawy. Taką kropeczką nad „i” 🙂
Kryzysy, kontuzje, zakwasy i inne dolegliwości…
Zimno
Jak już wspominałem wcześniej, największy kryzys mieliśmy z powodu przemarznięcia w nocy w środy na czwartek. Ruszając w drogę wiedzieliśmy że będzie zimno, ale chyba nie spodziewaliśmy się że aż tak. Miałem na sobie termoaktywne rajtki, długie spodnie, ciepłe długie skarpety, dwie podkoszulki, polarek, kurtkę, kominiarkę i czapkę pod kaskiem oraz rękawiczki. Dodatkowo miałem zawieszony na klacie ogrzewacz benzynowy ZIPPO, który ratował mi życie. Gdy ręce i nogi trzęsły się z zimna, na serduchu czułem przyjemne, promieniujące ciepło z ogrzewacza. Gorąco polecam taki gadżet na nocne i zimowe wyprawy!
Kontuzje
Jedyną kontuzją jakiej się nabawiłem w czasie tej wyprawy jest rozwalone kolano. Co najzabawniejsze – nie rozwaliłem go w czasie jazdy na kole, ale w czasie… wysiadania z pociągu 😉 Koło mi się wyślizgnęło z rąk, stoczyło po schodkach i walnęło mnie prosto w kolano. Na drugi dzień zrobiła mi się ładna gula na kolanie, po której dzisiaj został jeszcze piękny, bolesny brunatny siniak. Będę żył!
Zakwasy?
Absolutnym zaskoczeniem było dla mnie to, że nie miałem kompletnie żadnych zakwasów po tej trasie. Gdy kładłem się spać po dojechaniu do Warszawy byłem święcie przekonany, że rano nie będę mógł wstać z łóżka. Często tak miałem po dłuższych trasach – wieczorem wszystko super i brak oznak jakiegokolwiek zmęczenia, a rano takie zakwasy, że ciężko było w ogóle stanąć na nogach.
Ale tym razem było inaczej. Rano wstałem jak gdyby nigdy nic, umyłem się, ubrałem i poszliśmy dalej latać na kołach.
Nie mam pojęcia z czego to wynika, ale nie narzekam 😉 Być może trochę pomogło to, że część trasy jechałem na siedząco. Ale nie zmienia to faktu, że przejechaliśmy ponad pół tysiąca kilometrów, więc organizm miał prawo odmówić posłuszeństwa na drugi dzień.
Zmęczenie?
Równie mocno zaskoczyło mnie to, że praktycznie przez całą drogę nie czułem żadnego zmęczenia (o czym pisałem już wcześniej). Adrenalinka pięknie trzymała nas na nogach przez całą drogę. No – z jednym malutkim wyjątkiem 😉 Paweł potrzebował dosłownie trzech minut na szybki reset.
Była to jedna z bardzo nielicznych przerw, jakie mieliśmy na trasie. Gdyby zliczyć wszystkie nieplanowane przerwy w czasie tej 30-godzinnej wyprawy, to było ich w sumie może z 20 minut i zleciały na:
- próby parowania interkomów (w końcu dojrzeliśmy do tego, żeby obejrzeć instrukcję),
- szybkie zakupy w przydrożnym sklepie,
- 3-minutowy rest Pawła,
- ubieranie przez Damiana foliowych worków na skarpetki 😉
I to tyle. Poza tymi naprawdę nielicznymi nieplanowanymi przerwami cisnęliśmy przez cały czas i zatrzymywaliśmy się tylko na ładowanie maszyn (no i oczywiście pod koniec był dodatkowy nieplanowany postój na przeczekanie burzy).
Halo, halo Zbyszku? Trzy słowa o interkomach!
W tym podsumowaniu nie mogłem nie wspomnieć o interkomach, które mieliśmy zamontowane w kaskach. Powiem wprost – uważam, że to właśnie dzięki nim zrobienie tej trasy było dla nas takie łatwe, a cała droga zleciała nam bardzo szybko.
Przez całą drogę mogliśmy ze sobą rozmawiać, śmiać się, wzajemnie ostrzegać o przeszkodach na drodze oraz ustalać szczegóły dalszych części trasy i omawiać taktykę ładowania (czy się rozdzielamy, czy próbujemy ładować w jednym miejscu, itp.).
Często latałem w samotne trasy 100-200 km i doskonale wiedziałem, jak nużąca potrafi być taka wycieczka, gdy jedzie się samemu. Natomiast w czasie naszej wyprawy nie poczułem tego znużenia i znudzenia ani przez chwilę. Interkomy były dla nas naprawdę zbawiennie i szczerze nie wyobrażam sobie zrobienia tej samej trasy w ciszy. Jeszcze bardziej nie wyobrażam sobie jechania takiej długiej trasy w grupie bez możliwości rozmawiania w trakcie jazdy 😉
Gdyby ktoś pytał – używaliśmy interkomów:
- Fodsports M1-S Pro (Damian, Dawid i Paweł)
- Fodsports M1-S Plus (ja)
Wersja PLUS jest delikatnie lepsza od PRO, ale generalnie są to bliźniacze modele i bez problemu się ze sobą komunikują (o ile sparuje się je poprawnie i zgodnie z instrukcją;)
Jeżeli jeszcze nie macie interkomu, to szczerze i gorąco polecam zakup takiego gadżetu, bo na prawdę całkowicie odmienia jazdę na kole. Naturalnie najwięcej korzyści daje podczas latania w grupie, bo można przez cały czas swobodnie rozmawiać, a nie tylko na krótkich postojach na światłach. Każdy, ale to absolutnie KAŻDY kto spróbował jazdy z interkomem od razu stwierdzał „kurła, jak ja mogłem bez tego jeździć?”. Serio!
Interkom to też fajna sprawa gdy lata się samemu, bo można na nim słuchać muzyki, oraz korzystać z niego jak zestawu słuchawkowego do telefonu. POLECAM!
O samym słuchaniu muzyki przez interkom będę pisał jeszcze osobny post, jeżeli więc interesuje Was ten temat, zapiszcie się koniecznie na newsletter, aby go nie przegapić (formularz na końcu postu).
Q&A, czyli odpowiedzi na Wasze pytania
Na koniec zapraszam do krótkiego Q&A, w którym odpowiem na pytania, które zadawaliście nam w grupie Czterej Pancerni i Syrenka:
Jaki średni przebieg miedzy ładowaniami?
Całą trasę do Warszawy (450 km) mieliśmy podzieloną na cztery odcinki:
- Zielona Góra – Kościan: 107 km
- Kościan – Konin: 125 km
- Konin – Kutno: 89 km
- Kutno – Warszawa: 123 km
Jaki średni czas ładowań?
Na ładowania przeznaczaliśmy około 2h.
Jak wyznaczaliscie punkty ładowan ( nie wszystkie stacje są duże z możliwością posiedzenia i odpoczynku)?
Na początek Damian podzielił całą trasę na cztery mniej-więcej równe odcinki i wspólnie zastanawialiśmy się, gdzie najlepiej się ładować między odcinkami. Przy wyznaczaniu miejscowości do ładowania mieliśmy kilka założeń:
- najlepiej żeby to było większe miasto,
- obowiązkowo musiało być w pobliżu kilka stacji paliw (gdyby na którejś nam odmówiono możliwości ładowania, lub gdybyśmy musieli się rozdzielić ze względu na słabą instalację elektryczną),
- wstępnie wytypowane stacje weryfikowaliśmy na Google Street View. Sprawdzaliśmy w ten sposób jak duża jest stacja, czy widać w środku jakieś stoliki i czy dana stacja w ogóle istnieje.
Czy unikaliście dróg gruntowych projektując trasę w Komoot?
Trasę planował Damian, więc jak łatwo się domyślić – w 100% wiodła po asfalcie 😉 Ale generalnie na takich wymagających trasach najlepiej trzymać się tylko asfaltu. Drogi gruntowe nie dość że wymuszają mocne obniżenie prędkości, to są też mniej komfortowe i często bardzo męczące fizycznie.
Na długich trasach tylko gładki asfalt.
Czy ktoś z was jechał na oponie ulicznej czy wszystkie w oryginale?
Wszyscy jechaliśmy na standardowych oponach kostkowych.
Z jakich aplikacji nawigacyjnych korzystaliscie oprocz Komoot?
Całą trasę mieliśmy zaplanowaną w Komoot. W czasie trasy ja miałem uruchomioną nawigację w Komoot, a Damian będący naszym nawigatorem dodatkowo zrobił eksport trasy na zegarek Garmina i nawigował się za jego pomocą (mimo wad tego rozwiązania, było to wygodniejsze niż ciągłe zerkanie na telefon).
Na jakich ciśnieniach w oponach jechaliście ? Jak najwiecej?
- Damian: 2,2 bar
- Dawid: 2,8 bar
- Paweł: 2,6 bar
- ja: 2,4 bar
Czy zawsze ładowaliscie się do pełna bez względu na czas postoju?
Nie. Do pełna nie naładowaliśmy się w sumie ani razu. Proces ładowania pakietów Li-Ion przebiega tak, że pod koniec prąd ładowania zaczyna maleć i ostatni ~1V jest dobijany bardzo małym prądem – co trwa bardzo długo, a nie przekłada się na odczuwalnie większy zasięg.
W praktyce przed dwoma najdłuższymi odcinkami ładowaliśmy się do około 100V, a przed krótszymi odcinkami przerywaliśmy ładowanie jeszcze szybciej. Zawsze jednak pilnowaliśmy tego, żeby zwykłe Shermany miały wystarczający zapas energii na pokonanie danego odcinka (jechały dwa zwykłe Shermany i dwa Shermany Max, które zawsze miały większy zapas prądu, więc nie musieliśmy tego aż tak mocno pilnować).
Na dwie ładowarki czy jedna mocna 10A chętnie poznam link do takiej.
- Damian: 2x standardowa ładowarka 5A (w praktyce prąd ładowania wynosił ~9A),
- Dawid: 2x standardowa ładowarka 5A (jak wyżej),
- Paweł: 2x standard 5A + 3A spięte za pomocą chargemana (czyli w praktyce w sumie ~12A),
- ja: Chargery Power C10325 (do 15A)
Ja miałem najmocniejszą ładowarkę, ale na trasie ustawiałem raczej max 10A. Nie było sensu, żebym ładował się szybciej od reszty, a zawsze było to mniejsze ryzyko wywalenia bezpieczników.
Największym prądem zawsze ładował się tylko Paweł, który jechał na zwykłym Shermanie (mniejszy pakiet w stosunku do Maxa), a do tego był najwyższy z nas, więc miał największe spalanie (przy swoim wzroście miał duże opory powietrza).
Warto dodać, że ~12,5A to jest maksymalny prąd jakim można ładować Shermana. Stara płyta w moim poprzednim Shermanie pozwalała ładować do 13A, ale po wymianie płyty musiałem skręcać prąd już do marnych 12,5A, ponieważ powyżej tej wartości płyta po kilku/kilkunastu minutach przerywała ładowanie. W Maxie jest podobnie.
Co to za lampy przednie tak ładne światło dają?
W swoim Maxie mam założoną tę lampę w wersji z trzema soczewkami: https://pl.aliexpress.com/item/1005002289669204.html
Czy jest coś, co następnym razem zrobilibyście lepiej (inaczej)?
Ze swojej perspektywy zmieniłbym dwie rzeczy:
- Lepszy zestaw ciuchów na zimną noc,
- Damianowi oraz Dawidowi wykrzaczyła się aplikacja EUC.World, więc na przyszłość albo zaopatrzą się w lepsze telefony (z większą ilością RAM), albo będą częściej zaglądać do telefonu i pilnować, czy aplikacja jeszcze działa.
Damian dodał od siebie:
- Dalbym plecak do pilota w aucie lub kupil taki mega wygodny. Ale watpie, zeby na taki dystans i taka wage bylo cos idealnego.
- Kolejna sprawa, to ladowarka minimum 12A, bo 9A robi sie wtedy bardzo wolna.
- Poza tym cieplejsze ciuchy jesli temperatura w nocy spada ponizej 18 stopni.
Z kolei Dawid:
- wymieniłby oryginalne siodełko Shermana na takie jak miała reszta ekipy (od ebike Surron) – to oryginalne jest bardzo twarde i nieporównywalnie mniej wygodne.
- zabrałby więcej ciuchów na zimną noc.
Czy było widać jakaś znacząca różnice w czasie ładowania i rozładowywania na trasie miedzy shermim zwykłym a max’em?
Na to pytanie już po części odpowiedziałem wcześniej. Generalnie wszystkie koła ładowaliśmy tak samo długo, bo i energii zużywaliśmy podobne ilości. Oczywiście Maxy cały czas miały większą „rezerwę”, której po prostu nie zużywały.
Na ile oceniasz burgery z Orlena?
2,5/10. Są fajną alternatywą dla hotdogów zamawianych w czasie długich tras, ale na pewno nie jest to posiłek na poziomie „chodź wyskoczymy na burgera z Orlenu”.
Jak koła przeżyły jazdę w deszczu?
O dziwo dobrze. Najbardziej baliśmy się o Shermana Dawida, ponieważ jest to wersja przedprodukcyjna, która nie miała jeszcze zbyt dobrze uszczelnionego panelu z wyświetlaczem.
Z Damianem baliśmy się również o łożyska w naszych Maxach, ponieważ nie mamy tam zwykłej osi z małymi łożyskami, lecz mini-hollow znany z Abramsów – a tam łożyska padały jak muchy. U nas na szczęście nic złego się nie stało i łożyska pracują jak nowe. A trzeba przyznać, że jechaliśmy w naprawdę konkretną ulewę i na jezdni było kilka cm wody.
Czego najbardziej się obawialiście?
Najbardziej obawialiśmy się momentu podpinania ładowarek do gniazdek na Orlenach 😀
Kiedy poczuliście zmęczenie?
Pierwsze oznaki zmęczenia poczuliśmy dopiero po dojechaniu do Syrenki, gdy adrenalina i wszystkie emocje zaczęły z nas schodzić.
Jak żyć?
Szybko i najlepiej na pełnej baterii 😉 W czasie wyjazdu do Warszawy miałem pierwszą rocznicę udaru i jako 37-letni udarowiec mogę powiedzieć tylko jedno – CARPE DIEM!
Czy było wam zimno w czasie jazdy?
Było bardzo zimno, a z każdą kolejną godziną robiło się jeszcze zimniej. Przy życiu trzymała nas tylko myśl, że zaraz dojedziemy do Konina i Michał ugości nas w swoim ciepłym mieszkaniu i poczęstuje gorącą herbatą i schabowymi 😉
Czy mieliście jakiś kontakt z policją?
Na drodze mijało nas kilka radiowozów, ale żaden się nami nie zainteresował.
Jak kierowcy samochodów na Was reagowali?
Nie było ani jednej nerwowej reakcji ze strony kierowców. Kilka razy się zdarzyło, że któryś samochód jechał za nami przez dłuższą chwilę, ale to pewnie z czystej ciekawości – żeby się napatrzeć i nagrać film dla sąsiadów, bo by nie uwierzyli jakie to UFO spotkał na drodze 😉
Całkiem przypadkiem (serio przypadkiem!) podczas przelotu po Warszawie znaleźliśmy się na vlogu Szafy z Mocny Vlog, więc mieliśmy niepowtarzalną okazję posłuchać, jak postrzegają nas przypadkowi kierowcy na drodze (oglądać od 28 minuty):
Jak Twoje samopoczucie po trasie?
W czasie ładowania kół w Kutnie ogarnął mnie taki dziwny smutek i przygnębienie, gdy uświadomiłem sobie że powoli zbliżamy się do końca wyprawy. Cała droga zleciała nam bardzo szybko i czułem w sercu żal, że jeszcze kilka godzin i będzie już po wszystkim.
Po dojechaniu do Syrenki i późniejszym nocnym lataniu po stolicy zacząłem już czuć zmęczenie, ale gdyby tylko ktoś rzucił hasło „A może pojedziemy jeszcze dalej?”, to bez chwili zastanowienia krzyknąłbym „DOBRA!”.
Zdecydowanie czułem niedosyt i buzowała we mnie chęć trzaskania kolejnych kilometrów!
Co na to Wasze żony?
Nasze żony i narzeczone to największe skarby na świecie! ❤
Wszyscy mogliśmy liczyć na pełne wsparcie naszych drugich połówek zarówno przed trasą, jak i w czasie jej trwania.
Moja Justyna wspierała mnie cały czas i robiła co tylko w jej mocy, żeby pomóc mi w przygotowaniach. Kasia przywiozła Damiana na punkt startu z Wrocka do Zielonej, żeby nie musiał się tłuc pociągiem i mógł ruszyć wypoczęty. Z kolei Irenka Pawła była naszym „wozem technicznym” wioząc nasze większe bagaże i towarzysząc nam w punktach ładowania.
Czy można sobie wyobrazić lepsze partnerki? Raczej nie 🙂
Podziękowania
Na zakończenie chciałbym podziękować:
- Naszym najkochańszym partnerkom za wsparcie! Irenka, Justynka, Kasia – jesteście super!
- Sebastianowi Łastowskiemu (twórcy aplikacji EUC.World) za wsparcie merytoryczne przed trasą i podzielenie się swoimi doświadczeniami!
- Krzysiowi Marcinkowskiemu za towarzyszenie nam przy wyjeździe z Zielonej Góry i kręcenie relacji na żywo aż do Cigacic!
- Michałowi Kowalskiemu za gościnę, gorącą herbatę, schabowe i towarzyszenie nam na jednym z odcinków!
- Bobiemu Sarniakowi za zaproszenie na kawkę i umożliwienie podładowania kół!
- Ekipie WSR za gorące przywitanie nas pod Syrenką oraz wspólnie przejechane kilometry po Warszawie i okolicach!
Co dalej w planach?
Jak to zwykle bywa – apetyt rośnie w miarę jedzenia. Każdy z nas ma już planach kolejne, jeszcze ambitniejsze trasy. Sam trochę liczę na to, że uda nam się zrobić przynajmniej część z nich wspólnie – jako niezłomna ekipa Czterech Pancernych, ale co z tego wyjdzie, to czas zweryfikuje.
Na pewno z każdej kolejnej wyprawy tego kalibru będę pisał podsumowanie na tym blogu, więc ponownie zachęcam do zostawienia swojego adresu e-mail w newsletterze:
Do zobaczenia na trasie!
Zapraszamy do zielonogórskiej społeczności!
Przy okazji – wszystkich zelektryfikowanych z Zielonej Góry i okolic zapraszamy do naszej lokalnej grupy na fejsie Małe Pojazdy Elektryczne ⚡ UTO ⚡ Zielona Góra i okolice
Pozdrawiam! I dziękuję za dotrwanie do końca!
[…] ostatnią wycieczką z Zielonej Góry do Warszawy wymieniłem interkom na ciut wyższy model – Fodsports M1-S PLUS. W porównaniu do modelu […]